Para głównych bohaterów, Marion (Vanessa Redgrave) i Arthur (Terence Stamp) to starsze małżeństwo mieszkające w obskurnym blokowisku w Newcastle. Ona, niezmiennie pogodna, otwarta na ludzi, uśmiechnięta i życzliwa, uczęszcza na próby chóru emerytów, prowadzone przez młodą nauczycielkę śpiewu, Elisabeth (Gemma Arterton) w osiedlowej świetlicy. On, zgorzkniały, mrukliwy tetryk, skłócony z synem (Christopher Eccleston), stroniący od ludzi, dowozi tylko swoją schorowaną żonę, na wózku inwalidzkim raz w tygodniu na próby, samemu nie wchodząc nawet na salę.
Ponieważ chór przygotowuje się do konkursu śpiewaczego, Elisabeth wybiera repertuar składający się z dość zaskakujących i nie oczywistych evergreenów, w rodzaju „let’s talk about sex”. Artur, kochający Marion do nieprzytomności, pogrążający się coraz bardziej w smutku i samotności, uważa to wszystko za kompletną bzdurę, wyczerpującą niepotrzebnie jej energię i resztki sił witalnych. Podczas całej historii bohater, pod wpływem ciągu rozmaitych perypetii i zdarzeń, przechodzi przemianę, stając się innym człowiekiem, pojednując się z synem, otwierając się bardziej na ludzi.
„Song for Marion” gatunkowo najbliższy jest chyba przebojowym „Dziewczynom z kalendarza” i „Goło i wesoło”. Grający główną rolę Terence Stamp, dokonał rzeczy niemożliwej. Jego wiecznie skwaszony, zgryźliwy, sarkający na wszystko Artur, paradoksalnie zdobywa sympatię widza już od pierwszej minuty filmu. Reżyser, jak wytrawny wiolonczelista, doskonale wie w którym momencie poruszyć jaką strunę tak, że film ani na moment nie popada w przesadną, tandetną ckliwość. Momentom autentycznego wzruszenia towarzyszą, na przemian salwy nieskrępowanego, szczerego śmiechu.